Chichot przenikający
bez problemu ściany domu był co najmniej denerwujący, lecz nie miałam odwagi
wychodzić z pokoju i upominać siostry. Sam fakt jej przyjazdu zaskoczył mnie o
wiele bardziej niż widok szerokiego w barkach chłopaka, do którego kleiła się
na każdym kroku. Ethan rzeczywiście nie stronił od urody. Krótkie włosy i
jednodniowy zarost podkreślały jego wyraźne kości policzkowe, a ciemny odcień
skóry w porównaniu do wiecznej bladości Dallas nasuwała na myśl godziny
spędzone na słońcu. Sprawiał wrażenie dość pewnego siebie, prędko oswoił się z
nowym miejscem i otoczeniem. Nie byłby problemem, gdyby tylko jego dziewczyna
nie spędzała z nim dwudziestu dwu godzin na dobę, z czego pozostałe dwie
przeznaczała na poranną toaletę. Już kilkakrotnie próbowałam poprosić ją na
stronę, by porozmawiać o liście z banku, jednak za każdym razem znajdowała coś
pilnego do zrobienia.
- Jesteśmy z Ethanem umówieni z Jenną – zbyła
mnie poprzedniego wieczoru, a rano wyprzedziła mnie w drodze do łazienki i
zamknęła się tam na dostatecznie długo, aby do jej wyjścia Ethan obudził się i
„czekał na nią”.
Przeczesałam dłonią włosy, wzdychając ciężko.
Zdążyłam się przyzwyczaić do drażniącej zmysły ciszy i każdy oznak wesołości
pod tym dachem wydawał mi się po prostu nie na miejscu. Nie umiałam wytłumaczyć
ich zachowania, a już tym bardziej lekkości obycia mojej siostry, która bez
wstydu nosiła jaskrawoczerwone spodnie, podczas gdy moja garderoba zamieniła
się w wielką czarną plamę.
- Są zakochani, daj spokój – próbował ich
usprawiedliwić Joe, w zwykłym dla siebie odruchu wybałuszając na mnie oczy.
- To nie jest żadna wymówka – odparłam do jego
twarzy zbudowanej z pikseli ekranu mojego laptopa.
- Jest. Po prostu nie wiesz, jak to jest –
bronił ich dalej, w międzyczasie odwijając ze złotka kebab z knajpki za rogiem,
którego dostawca przywiózł mu pod same drzwi. Było późne sobotnie popołudnie, a
my nie widzieliśmy się od czwartkowej przejażdżki na rowerach. Żadne z nas nie
miało jednak ochoty na wychodzenie na dwór z powodu chłodu i nieustającego
deszczu, więc rozmowa przez internet była idealnym rozwiązaniem.
- A skąd wiesz, że nie wiem? – oburzyłam się,
podczas gdy krew podeszła mi do policzków.
- Rumienisz się! – Wskazał na mnie palcem w
dziecinnym geście, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy niż zwykle. – A może
po prostu nie chce myśleć o żałobie, bo to zbyt trudne? Ludzie różnie sobie
radzą w takich sytuacjach – dodał już poważniej, co zostało stłumione przez
przeżuwanie ogromnego kęsa placka z mięsem.
- Nie mów, jak jesz – upomniałam go z kwaśną
miną, za co dostałam przewrót jego ciemnych oczu. – Nie można zapomnieć o mamie
– powiedziałam więc dużo ciszej, skupiając się na ułożeniu klawiszy mojej
klawiatury. Próbowałam w myślach odczytać po kolei litery, układając je w
niezrozumiałe słowo.
- Można za to narzucić płachtę pozorów na ranę
w sercu - odparł. Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. On z
nieobecnym wzrokiem, ja pozwalając jego słowom dotrzeć do każdej szarej
komórki.
- Przestań filozofować, Joe - powiedziałam w
końcu, opadając ciężko na poduszkę.
- Okay, porozmawiajmy więc o twoim bujnym
życiu uczuciowym! - zaproponował z nagłym ożywieniem, a ja zerknęłam z trudem
na niego, unosząc brwi.
- Moje życie uczuciowe ogranicza się do
przeżywania miłostek bohaterów książek Sparksa, które swoją drogą robią mi
herbatę malinową z mózgu - mruknęłam, nadal zezwalając mu jedynie na oglądanie
moich kolan. - Lepiej się pochwal, jak po sztywniackiej randce.
- Zero zachwytu, zero płaczu, zero emocji,
zero ciuchów w pralni chemicznej. Ekstremalnie neutralnie - podsumował krótko,
wzdychając ciężko.
- Jeśli jesteś spragniony mocnych wrażeń, mogę
spróbować umówić cię z Seleną, chociaż nie będzie to raczej zbyt proste, biorąc
pod uwagę fakt, że twoje nazwisko ledwo jej przechodzi przez gardło.
- Przecież jest krótkie - wtrącił.
- Ale wypowiadane z czystym obrzydzeniem
polanym sosem odrazy i ketchupem o woni czystej nienawiści.
- Jesteś głodna?
- Bezwstydnie wciskasz kebab na moich oczach,
podczas gdy mój żołądek widział się dziś jedynie ze szklanką mleka - wyrzuciłam
mu, podnosząc się i posyłając mu spojrzenie spod byka.
- Dallas i Ethan postanowili sprawdzić
wytrzymałość waszego stołu kuchennego?
- Że co?
- Nieważne. Kuchnię ci ktoś zamknął na klucz?
- Mam lenia - przyznałam z miną zbitego psa.
- Biedaczyno, i co teraz? - Ton głosu, jakiego
zaczął używać przypomniał mi babcię Pearl z czasów, gdy jeszcze dziewiętnaście
godzin na dobę spędzała ze swoją suczką Peasily. Po jej śmierci już nigdy nie
okazywała czułości żadnym zwierzakom, a przecież wydawać by się mogło, że je
uwielbia.
- Umrę z głodu. Może to by wcale nie było
takie złe?
- Dem, kochanie, dziecinniejesz - rzekł
zupełnie poważnie ze zmartwioną miną.
- Czy ja muszę cały czas być 'tą dorosłą'?
Czasem też chcę tupnąć nogą i zacząć płakać, bo nikt nie kupił moich ulubionych
ciastek w czekoladzie.
- Jeśli to ci jakoś pomoże, możemy pobawić się
w dom. Ty będziesz nieznośnym bachorem, a ja kochanym wujaszkiem spełniającym
każdą twoją zachciankę.
Uśmiechnęłam
się szeroko na tę głupią propozycję. Miałam ochotę go przytulić i dziękowałam w
duchu Bogu, że rozmawiamy przez wideochat, co uniemożliwia podobne odruchy.
- Będziesz musiał mi kupić pudełko żelek, żeby
mnie przekupić do zjedzenia obiadu - ostrzegłam go, z trudem powstrzymując
parsknięcie.
- Gwiazdkę z nieba ci przyniosę, dziecino!
- Gwiazdy to ty już lepiej zostaw w spokoju,
wujaszku. Jeszcze popsujesz cały porządek świata z twoim talentem do
romantycznych scen - stwierdziłam, a mój wzrok samoistnie padł na nowe okno
balkonowe, które lśniło czystością. - Chociaż wolałabym, żebyś był moim
wróżkiem chrzestnym.
- Madison jeszcze nie wyrosła z bajek?
- Demi jeszcze nie wyrosła z bajek -
poprawiłam go.
- Powinienem sobie założyć jakiś specjalny
notatnik do zapisywania rzeczy, którymi mnie zadziwiasz. Może jakbym to
wszystko miał na papierze, jakoś łatwiej byłoby mi to zrozumieć.
Przewróciłam oczami z mimowolnym uśmiechem. Czasami
był uroczy, nawet z buzią wypchaną mięsem i sałatą w sosie czosnkowym.
Oczywiście wolałam, gdy w takich momentach dzielił nas ekran komputera, bo
inaczej dochodziło do kłótni, po której trzaskał drzwiami i znikał w łazience,
gdzie szorował zęby z niesamowitą zawziętością. Jego smakowe upodobania zmusiły
mnie do sprawienia mu prezentu w postaci szczoteczki do zębów w mojej łazience.
- Ktoś dzwoni do drzwi – mruknęłam,
rzeczywiście słysząc głośny dźwięk. – To ty?
- A czy za moimi plecami widać brązowe deski z
płotu i równiutko przystrzyżone krzaki?
- Może zamówiłeś pizzę na mój adres?
- Może to Nick – stwierdził, kiwając głową z
dziwnym grymasem na twarzy.
- Nick i ja znamy się na poziomie „cześć” i
„wysyłam ci niezręczny uśmiech, bo jesteś w mieszkaniu mojego brata”, śmiem
wątpić, by chciał mnie odwiedzić sobotniego popołudnia, gdy na dworze szaleje
deszcz i wichura.
- Miałem na myśli, że Nick zamówił pizzę, Dem.
- Ani jedno, ani drugie nie ma sensu. Gadamy
głupoty, Joe – stwierdziłam z roztargnieniem, coraz bardziej podenerwowana
wciskanym co kilkanaście sekund dzwonkiem.
- Nie zaprzeczysz, że jest to przyjemne.
- Idę otworzyć – stwierdziłam, podnosząc się z
trudem i rozciągając. Nogi rozbolały mnie od bezruchu, a ubrania stały się dwa
razy cięższe.
- Daj spokój, pewnie ktoś już otworzył.
Słyszysz? Przestało.
- Może masz rację – odparłam, z chęcią
przyjmując jego wersję wydarzeń. Nie bardzo lubiłam przebywać w innych
częściach domu. Pokój zawsze był azylem, do którego tak naprawdę poza mną mało
kto wchodził. Nawet mama była rzadkim gościem, może dlatego też nie przywoływał
wspomnień tak, jak pozostałe pomieszczenia. Nie było w nim również pamiątkowych
wystaw poza potrójną fotografią siostrzaną nad łóżkiem. – Dallas z Ethanem
chyba byli na dole, pewnie otworzyli – wytłumaczyłam sobie, z powrotem siadając
na beżowym kocu polarowym, który był moim najlepszym przyjacielem w dni takie
jak ten.
- Co ostatnio czytałaś? – zapytał Joe,
zmieniając temat.
- Szkarłatną literę, zajęcia z literatury.
- Czasem zapominam, że jesteś jeszcze
uczniakiem.
Popatrzyłam na niego wrogo, ściągając brwi. Nie
lubiłam, gdy wytykał mi mój młody wiek. Zaczął się ze mnie śmiać, kiedy do
pokoju wtargnęła niechętnie Madison z miną naburmuszonej nastolatki. Nie
pamiętałam, kiedy ostatni raz jej twarz wyrażała jakieś inne emocje. Westchnęła
głęboko, lustrując moje łóżko.
- Coś się stało? – spytałam, marszcząc brwi.
- Przyszedł ksiądz – odparła.
- Cześć, Maddie! – krzyknął Joe, wściubiając
głowę do mojego pokoju poprzez zbliżenie się do kamerki tak blisko, jak tylko
było to możliwe. W rezultacie ekran komputera zamienił się w detektora
wyprysków na jego czole. Mała zerknęła w jego stronę, posłała niemrawy
uśmieszek, po czym wyszła, dorzucając tylko, że ‘ojczulek czeka na dole’.
- Nie nadaję się na bycie matką, nie rozumiem,
jak można się wyrażać tak niegrzecznie o kapłanie – wyrzuciłam z siebie, przy okazji
odkładając na bok laptop i poprawiając względne ułożenie ciuchów na moim ciele.
- To pewnie ksiądz Thony?
- Na pewno. – Ściągnęłam mocniej upiętego
wysoko kucyka i narzuciłam na plecy przewieszoną przez obręcz łóżka bluzę. – To
do kiedyś tam! – Szybko zatrzasnęłam urządzenie, nie dając rozmówcy nawet dojść
do głosu. Joe potrafił się żegnać godzinami.
Drogę do salonu pokonałam w ślimaczym tempie,
nasłuchując, czy ktoś już nie zajął się gościem. Dobiegł mnie zduszony chichot
Ethana, który lubił miażdżyć sobie usta pięścią, kiedy jakaś niewiadoma innym
osobnikom ludzkiej rasy rzecz zaczynała go śmieszyć. Dochodził z dołu, więc
byłam pewna, że mogę pomarzyć o przyjemnym popołudniu przy aromatycznej kawie i
spokojnej rozmowie z ks. Thonym. Lubiłam jego odwiedziny. Przed wydarzeniem,
które wywróciło nasze życie do góry nogami, mama często zapraszała go na niedzielne
obiady. Był kuzynem mamy i choć zacieśnili swe kontakty dopiero, kiedy trafił
do naszej parafii jako wikary, uwielbiali spędzać czas na pogawędkach. Jeszcze
gdy byłam dzieckiem, uwielbiałam słuchać ich rozmów. Często poruszali tematy,
których nie rozumiałam. Mimo to jednak nie mogłam oderwać wzroku od ich
poruszających się ust i twarzy, których mimika zmieniała się z sekundy na
sekundę. Czasem wydawało mi się, że wypowiadane przez nich słowa to tylko
pewnego rodzaju zasłona dymna, mająca mnie zmylić, podczas gdy prawdziwą treść
przesyłają sobie za pomocą setek rodzajów uśmiechów i grymasów.
- Szczęść Boże – przywitałam się, przerywając
niezręczną ciszę w salonie. Jedynie sztuczny głos prezenterki jednego z kanałów
informacyjnych obijał się o ściany, po raz kolejny informując o decyzji
prezydenta Baracka Obamy w sprawie wysłania dodatkowych trzydziestu tysięcy
amerykańskich żołnierzy do Afganistanu.
Ksiądz Thony chyba już też słyszał wielokrotnie te
newsy, bo zajął się rozpakowywaniem czegoś, co wcześniej zostało starannie
zawinięte w papier. Powitał mnie szerokim uśmiechem, czego zabrakło na twarzach
jego towarzyszy. Skupieni na odbiorniku, jedynie machinalnie rzucili mi krótkie
spojrzenia.
- Ja to zrobię – zaoferowałam się, biorąc do
rąk pakunek.
- To piernik od pani Lauren. Wypróbowuje różne
przepisy przed świętami i cała plebania, łącznie z panem Jacobem i księdzem
proboszczem, nie może przejeść tych wypieków – wyjaśnił rozbawiony, klepiąc się
po brzuchu.
- A w Afryce dzieci głodują – zażartowałam,
zabierając ciasto do kuchni.
- Demi ma czasem zapędy na Zbawicielkę Świata
– powiedziała Dallas na tyle cicho, że łatwo domyśliłam się, że kieruje te
słowa do swojego chłopaka, którego chichot znów zadźwięczał w uszach
wszystkich.
Wyjęłam z szafki szklany talerz z kwiatowym wzorem,
na który zwykliśmy w domu rozkładać wszystkie smakołyki. Wypieki gospodyni
plebanii, na której służył ks. Thony, cieszyły się dużym uznaniem mojego
podniebienia. Jej zamiłowanie do oblewania każdego rodzaju ciast i ciasteczek
roztopioną czekoladą nigdy mnie nie zawodziło. I tym razem spływała z wierzchu
piernika, posypana jakimiś białymi gwiazdkami. Z trudem powstrzymałam się przed
zjedzeniem pierwszego kawałka w samotności, gdy męski głos wybudził mnie ze
słodkich dumań.
- Jak sobie radzicie?
- Dobrze – odparłam, mając nadzieję, że nie
dostrzeże pudełek po pizzy, którą zamówiliśmy poprzedniego dnia na obiad.
Leżały oparte o worek ze śmieciami – zawiązany i gotowy do wyniesienia.
- A Madison?
- Bunt młodzieńczy czy coś takiego –
mruknęłam, wzruszając ramionami. Zapełniwszy cały talerz, pozwoliłam sobie na
zgarnięcie palcem resztek pozostałych na nożu i oblizanie go z zachwytem.
Kochałam czekoladę.
- Wiesz, planuję zorganizować wyjazd na narty
w styczniu. Może zdołałabyś ją namówić? Pojadą dzieciaki z chóru, na pewno
ciepło by ją przyjęli, a i ona oderwałaby się od rzeczywistości – zaproponował.
- Spróbuję z nią o tym porozmawiać –
zapewniłam, choć byłam w stanie od razu wyobrazić sobie przebieg tej rozmowy.
Mój monolog, jej wpatrzone w ekran komputera oczy bez wyrazu, grymas
zniechęcenia i moje zrezygnowanie. – Napije się ksiądz kawy?
- Chętnie – odparł. – Lecz czy moglibyśmy
porozmawiać tutaj?
Moja ręka zawisła w powietrzu, gdy na czole pojawiła
się głęboka zmarszczka, a przymrużone oczy przyjrzały się dokładnie jego
pogodnej twarzy. Pokiwałam tylko głową, zaraz wracając do uruchamiania
ekspresu. Bez wątpienia chciał poruszyć jakiś temat, którym wolał nie dzielić
się z moją siostrą i jej kolegą. Ogarnęło mnie złe przeczucie. Nie potrafiłam
wymyślić nic, co rzuciłoby choć maleńki snop światła na tę tajemniczą sprawę. W
końcu przyszło mi do głowy, że to może mama zostawiła mu jakąś wiadomość dla
mnie, że być może czeka na mnie jakaś niespodzianka. Z podekscytowania rozlałam
wrzątek dookoła ceramicznego kubka w kolorowe paski, lecz zignorowałam to i
szybko postawiłam go przed moim gościem.
- A więc o co chodzi? – zapytałam poważnie,
zajmując miejsce przy stole naprzeciwko niego.
- Chciałem porozmawiać o twoim ojczymie.
Wypuściłam ze świstem powietrze z płuc, czując, że
razem z razem z nim uchodzą ze mnie wszelkie emocje. Moje podejrzenia runęły w
gruzach.
- O Eddiem? – Zniechęcona wstałam i wyjęłam z
lodówki karton mleka.
- Tak – odparł, kiedy ja nalewałam sobie
zimnego płynu do wysokiej szklanki. – Martwi mnie jego zachowanie.
- Coś konkretnego?
- Spotkałem go w niedzielę popołudniu.
Wracałem od starszej pani Shellman, na pewno kojarzysz, mieszka kilka przecznic
stąd.
- To ta pani, która porusza się o balkoniku,
prawda? – upewniłam się, przypominając sobie, jak pewnego lata wymachiwała tym
metalowym ustrojstwem w stronę dziewczynek z mojej klasy. Każdego roku w
podstawówce wybieraliśmy się całą klasą do zoo na przygotowywane przez
studentów pokazy i po drodze mijaliśmy jej mały domek z ogrodem, w którym
kwitły wyłącznie róże. Moje rówieśniczki, próbując naśladować bohaterki filmów
uwielbianych przez ich mamy, zrywały je i wkładały we włosy, by przy następnym
skrzyżowaniu zorientować się, że wypadły.
- Tak, to ona. No więc przechodziłem obok tego
baru z takim zielonym szyldem, zapomniałem jak się nazywa. W każdym bądź razie
na chodniku przed wejściem napotkałem Eddie’ego i subtelnie to ujmując, nie był
trzeźwy.
Opadłam na oparcie krzesła, zagryzając policzek od
środka. Nie chciałam słuchać dalej.
- Eddie.. – zaczęłam, szukając odpowiednich
słów. – Eddie ciężko sobie radzi z tym wszystkim – wydusiłam z siebie. –
Najpierw tamto, później stracił pracę. O tym ostatnim do tej pory się nie
przyznał, ale przecież widzę, że papiery w jego teczce nie zmieniły się od pół
roku.
- Nie chciałbym ingerować w wasze rodzinne
sprawy, ale czy taka sytuacja, jak ta moja, zdarza się często? – powoli
dobierał poszczególne wyrazy, nie śmiąc na mnie patrzeć. Kreślił palcem kółka
na ceracie, poświęcając im całą uwagę.
Zastanowiłam się nad odpowiedzią. Prawdą było jasne,
kategoryczne t a k, ale dotknęły mnie wątpliwości, czy aby na pewno powinnam to
wyjawiać. ,,To, co się dzieje w domu, pozostaje w domu’’, zwykła mówić mama.
Nie lubiła, gdy ktokolwiek z nas opowiadał o wspólnych problemach gdzieś na
zewnątrz. To z Dallas zawsze miała ten kłopot. Młodsza, uwielbiała się dzielić
dosłownie wszystkim z koleżankami, a nawet nauczycielkami. Dlatego mama nieraz
musiała się na zebraniach tłumaczyć z jakichś pojedynczych kłótni w domu lub
nakrzyczenia na córkę o pościel usłaną okruszkami kukurydzianych chrupek.
Jednocześnie nie umiałam kłamać.
- Czuję się odtrącona! – Dallas weszła do
kuchni zwykłym sobie, lekkim krokiem. Nie odczuwała żadnego skrępowania wizytą
księdza, chociaż nie widziała go od dawna. Oparła się dłońmi o pręty krzesła i
zlustrowała nas z oczekiwaniem. – Przerwałam coś?
- Nie, skądże.
- Dawno księdza nie widziałam, ale nic się
wujaszek nie zmienił – rzekła, klepiąc go zaczepnie po ramieniu. Jej swoboda w
relacjach międzyludzkich niejednokrotnie wprawiała mnie w zazdrość, ale równie
często zadziwiała swym nietaktem.
- Dziękuję, Dallas. Ty za to wydoroślałaś.
- Żeby tak dorastanie cielesne było
jednoznaczne z umysłowym – pomyślałam, lecz wcale nie wypowiedziałam na głos.
Irytowała mnie swą postawą, zachowaniem, lekkością obycia i pudrowo różową
bluzeczką na ramiączkach. Pomalowane na podobny odcień usta nie przestawały się
uśmiechać. Mimo wszystko jednak byłam jej wdzięczna za nieświadomy ratunek,
wybawiła mnie od odpowiedzi.
- Rozmawialiśmy z Demi o waszym ojczymie.
- O Eddiem? – zdziwiła się. – Coś z nim nie
tak?
Z trudem zaciskałam usta, by nie powiedzieć czegoś,
czego bym później żałowała. Z tą samą trudnością przychodziło mi usiedzenie w
miejscu, podczas gdy miałam ochotę zaszyć się znów w pokoju i zapomnieć o
parterze domu, który za każdym razem uderzał mnie beznadziejnością mojego
położenia w życiu. Nie chciałam narzekać, pytać bezsensownie, dlaczego taki los
spotkał akurat mnie i nienawidzić całego wszechświata. Pragnęłam za to schować
się gdziekolwiek, gdzie mogłabym zapomnieć o całej tej przytłaczającej
rzeczywistości. Jakkolwiek samolubne były te marzenia, nie mogłam się ich
wyprzeć.
- Chyba najgorzej znosi zaistniałą sytuację –
odpowiedział ks. Thony, ze smutkiem kręcąc głową.
- Wszyscy potrzebujemy czasu. – Kąciki jej ust
nieznacznie opadły. – Poradzimy sobie, ale dziękujemy za troskę. Prawda, Demi?
- Tak – wymamrotałam, chcąc nie chcąc znów
włączając się aktywnie w tę dziwną konwersację.
- Myślę, że na mnie już pora – oznajmił
blondyn, kiedy zatkałam usta kęsem ciasta.
- Już? Dopiero ksiądz przyszedł – zaoponowała
moja siostra. – Nawet się ksiądz jeszcze nie przywitał z Maddie, Ethan też z
pewnością chciałby wuja bliżej poznać.
- Innym razem – obiecał.
Skrzywiła się na te słowa. Nie lubiła, kiedy ktoś jej
odmawiał.
- Mam nadzieję, że piernik wam będzie smakował
– dodał, patrząc na moją wypchaną buzię. – Znam drogę do wyjścia, posiedźcie
sobie. Będę się za was modlił.
- Dziękujemy pięknie. I proszę podziękować
pani Lauren, przepyszne ciasto – zapewniłam go, przełknąwszy szybko jego część.
- Cieszę się. Szczęść Boże.
Odpowiedziałyśmy mu chórem, odprowadzając wzrokiem i
nasłuchując trzaśnięcia drzwi frontowych. Powietrze stało się gęstsze, a moje
mleko straciło smak. Dallas rozglądała się dookoła, zastanawiając się nad
czymś. W końcu wysunęła krzesło spod stołu i usiadła obok mnie. Spojrzałam na
nią z ukosa, ładując do ust kolejną porcję jedzenia.
- Naprawdę smaczne? – zapytała, głową
wskazując na piernik.
- Mhm – mruknęłam, kiwając nieznacznie głową.
Wzięła kawałek do ręki i zaczęła skubać maleńkie
części.
- Chciałaś ze mną porozmawiać – zaczęła. Nie
patrzyła na mnie. Wyglądała na skupioną w zupełności na swojej czynności.
Wiedziałam, że to gra. Po prostu nie wiedziała, jak odbębnić tę pogadankę, abym
przestała ją zamęczać prośbami o nią.
- Nie jestem pewna, czy nadal chcę – rzekłam
spokojnie.
- Nie bardzo rozumiem, dlaczego traktujesz
mnie tak oschle – oświadczyła.
Drzwi frontowe ponownie zderzyły się z framugą, tym
razem o wiele mocniej. Ciche przeklinanie rozległo się za ścianą, a suwak
kurtki obijał się głośno o panele. Zobaczyłam sylwetkę Eddie’ego, kiedy
przysiadł na podeście od salonu, aby ułatwić sobie zdejmowanie butów.
Przyglądałam mu się wielkimi oczami, choć wcale nie byłam przerażona. Zagryzłam
mocno wargi, próbując powstrzymać zbierające się łzy. Był pijany. Znów.
Wymieniłyśmy z Dallas spojrzenia. Ona bynajmniej nie
podzielała mojej bezradności. Wydawała się wkurzona, a gdy wymownie odgarnęła
blond włosy za plecy, wiedziałam, że nie wyniknie z tego nic dobrego.
- Cześć, Ed – powitała go w progu kuchni,
zasłaniając mi widok.
- Dallas rzo..ądzi – burknął cicho mężczyzna,
czkając.
Przyglądałam się plecom siostry, a gdy podeszła do
ojczyma i zawołała swego przyjaciela, aby pomógł jej go doprowadzić do sypialni
– dobiegła mnie czerwona twarz mężczyzny i jego pijackie bąkania pojedynczych
słów, których nie mogłam zrozumieć. Obraz powoli się zamazywał, gdy oczy
zaszkliły się od napływających mimowolnie łez.
- Ed, no dalej, krok do przodu – instruowała
Dallas w akompaniamencie obijania się nóg o drewniane stopnie i barierki.
Nie chciałam tego słuchać. Nie chciałam tego widzieć.
Czułam, jakby wyssano całe ciepło z tego domu. Jakby powietrze ochładzało się z
każdym kolejnym dniem, spychając wszystkich do skrajnych poczynań. Jakby wesoło
żółte ściany kuchni wyblakły i stały się kolejnym dowodem na przemijalność
również rzeczy martwych. Jakby wszystkie kwiaty zbuntowały się razem z ludźmi,
przestając wytwarzać niezbędny do życia tlen. Czułam się, jakbym wylądowała w
innym wymiarze – odwróconym o sto osiemdziesiąt stopni.
Stałam na przystanku, a deszcz moczył rozczochrane
włosy. Przemaczał cienki płaszczyk, który zdołałam złapać po drodze, zmył mokre
strużki na policzkach, w komitywie z lodowatym wiatrem wprawiał me ciało w
dreszcze. Nie zauważyłam, że autobus nadjechał. Dopiero szturchana przez
wychodzących z niego ludzi, zorientowałam się, że powinnam zrobić krok do
przodu.
- Boże, Dem, jak ty wyglądasz! – Wciągnął mnie
prędko za łokieć do środka, zaraz ściągając ze mnie zupełnie przemoczone
okrycie. Nie protestowałam, ledwo czując jego dłonie na swoich ramionach. – Idź
do łazienki, zaraz ci dam jakieś ciuchy – kontynuował zaaferowany. Ja jednak
nie ruszyłam się z miejsca. – Dem, słyszysz? – Stanął przede mną, próbując
złapać kontakt wzrokowy.
Zaciągnęłam się mocno powietrzem, z trudem
wpuszczając je do płuc. Pod powiekami znów poczułam kumulujące się łzy.
- Ja nie jestem dorosła, Joe – wymamrotałam, a
głos drżał mi niemal tak samo jak zmarznięte dłonie. Nie zareagował, tylko jego
spojrzenie stawało się coraz bardziej rozgoryczone – a może tylko tak mi się
wydawało. – Nie radzę sobie, nie potrafię sobie poradzić – załkałam,
rozpłakując się już na dobre. Nie próbowałam tego nawet powstrzymać, bo
wiedziałam, że ta walka była z góry skazana na przegraną.
- Dem – zamruczał cicho z bezsilności.
Przyciągnął mnie do siebie i zamknął w uścisku. Ciepło jego ciała sprawiło, że
przeszedł przeze mnie prąd i wzdrygnęłam się bezwiednie. Mimo to uczepiłam się
go mocno, szlochając. Tak naprawdę zapomniałam, dlaczego się rozpłakałam –
teraz robiłam to, bo wiedziałam, że jego uścisk nie będzie trwał wiecznie.
Coucou! Jestem z siebie dumna, bo chociaż raz udało mi się wywiązać z zasady ,,raz w miesiącu''. Lubiłam ten rozdział, ale dziś już nie jestem tego pewna. Przynajmniej ma fajny numerek. Wybaczcie bezsensowny bełkot, jestem dziś zmęczona i lekko poddenerwowana. Dajcie znać, co myślicie o rozdziale, tęsknię za Waszymi komentarzami! Do lipca! :)
Rozdział świetny :) Czekam na next!
OdpowiedzUsuńJejku popłakałam sie czytając końcówkę. Nie moge sie doczekać nowego naprawdę. To było cudowne.
OdpowiedzUsuńStrasznie współczuję Demi, ale równie mocno współczuję Eddiemu i Maddison. Uzależnienie to ciężka sprawa, Maddie też zapewne to wszystko przerasta. Ciekawa jestem co zrobi teraz Dallas - czy zapyta Demi o ojczyma i siostra jej wszystko wygarnie - czy może będzie udawała, że nic takiego nie miało miejsca. Dobrze, że ma chociaż wsparcie w Joe :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam i z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział :) xxx