Mam nadzieję, że twoja kondycja poprawiła się choć trochę od
poprzedniego razu. - Joe czekał cierpliwie, siedząc na siodełku i opierając
nogi o chodnik, aż wyprowadzę z garażu swój czerwony rower górski.
- Nie bądź wredny, nie
każdy ma za sobą serie treningów na siłowni - odparłam, poprawiając na głowie
czapkę.
- Bez obaw, przy mnie
wyjdziesz na ludzi.
Mimowolnie uśmiechnęłam się na tę obietnicę.
Oznaczała bowiem, że bynajmniej nie ma zamiaru kończyć naszej znajomości, a to
mi w zupełności wystarczało. Byłam świadoma własnego uzależnienia od jego osoby
i wcale mi to nie wadziło. Tak długo, jak tylko miał na to ochotę, pragnęłam
spędzać czas u jego boku oraz zapominać o problemach, które zaprzątały mój
umysł.
- Trzymam cię za słowo.
- Chwyciłam mocno kierownicę, stawiając stopy na pedałach. Ruszyłam przed
siebie, a chłopak zaraz się ze mną zrównał, kierując się w dół górki, na której
stał mój dom. - Pojedziemy wzdłuż plaży, prawda? - zapytałam, mrużąc oczy przez
dący prosto w nas wiatr.
- Jest fajna ścieżka
rowerowa wzdłuż Zuma Beach. Co dziś robiłaś?
- Spotkałam się z Sel w
Coffee Cloud - odparłam. - A ty?
- Ubierałem brata -
powiedział ze śmiechem. Kątem oka spostrzegłam, że w parze z nim kręcił z
niedowierzaniem głową.
- Znów coś złamał? -
spytałam, pamiętając doskonale, że jego starszy brat Kevin miał tendencję do
kaleczenia kończyn.
- Miałem na myśli
Nicka. Nie, ale umówił nas dziś na podwójną randkę i chociaż idzie na nią z
własną dziewczyną, przeżywa to bardziej niż koncert na Madison Square Garden.
- Podwójną randkę? -
powtórzyłam tępo, wbijając wzrok w drogę przed sobą. Mijaliśmy cichą dzielnicę
na przedmieściach Los Angeles z pięknymi willami w stylu wiktoriańskim, których
idealnie przystrzyżone przez ogrodników trawniki wręcz lśniły sztuczną zielenią
dzięki włączanym trzy razy dziennie spryskiwaczom i nawozom podejrzanego
pochodzenia. Unoszący się w powietrzu zapach pyłków łaskotał nozdrza, mimo że
większość kwiatów zwinęła się już do snu bądź obumarła z powodu grudniowej
temperatury. Niebo nabrało pomarańczowej poświaty tuż nad horyzontem, by
przechodzić powoli w szarość. Wyglądało to zjawiskowo tuż przed naszymi oczami,
bo słońce zachodziło na krańcu ulicy, którą podążaliśmy.
Joseph często umawiał się na niezobowiązujące
randki z przypadkowymi dziewczętami. Podchodził do tego z wyjątkową lekkością,
zazwyczaj praktykując eleganckie spóźnienia, które niemal zawsze były wynikiem
jego zapominalskiej natury. Z rozbawieniem opowiadał mi o tych spotkaniach,
które rzadko kończyły się sukcesem w postaci następnej randki. Często natomiast
klapą, której przebieg uwielbiał relacjonować z drobnymi szczegółami na kanapie
w moim salonie, wciskając do ust chipsy ziemniaczane. Nigdy wcześniej nie
umawiał się jednak razem z bratem i jego wybranką Miley, którzy mieli już co
najmniej kilkumiesięczny staż.
- Tak, Miles chce mnie
za wszelką cenę wyswatać ze swoją siostrą, Trish - rzekł ze znużeniem. - Co więcej,
mamy się spotkać w Mercey.
Czterogwiazdkowa restauracja szczyciła się
wysoką renomą, przyjmując gości na parterze wysokiego gmachu hotelu. Chadzała
tam cała śmietanka towarzyska Miasta Aniołów, podlizując się właścicielom
budynku - państwu Mercey. Bogaci do granic możliwości wielbili się w gustownych
przyjęciach z byle powodu. Pani Mercey, wysoka kobieta o wyszukanym stylu,
często zapraszała mamę oraz kilka innych wpływowych kobiet na popołudniową
herbatę, pragnąc naśladować brytyjską królową. Sama również bywałam na salonach
Mercey, choć średnio mnie to pociągało. Lecz czy mogłam odmówić ukochanej rodzicielce?
- Ładna przynajmniej ta
Trish? - zapytałam, wyczuwając w jego głosie nutkę niechęci.
Brunet spojrzał na mnie z kpiarską, acz
nadzwyczaj wesołą miną.
- A co, zazdrosna
jesteś?
- Umieram z zazdrości.
- Wzniosłam wyniośle oczy do nieba, starając się, by to zauważył. - Ale jakoś
nie tryskasz entuzjazmem, gdy o tym mówisz.
- No cóż, nie będę
ukrywał, że mój brat zarezerwował tę atrakcyjniejszą partię.
- Jakiś ty delikatny!
Skręciliśmy w jedną z bocznych uliczek, skąd
rozpościerał się widok na niespokojne morze obijające się wysokimi bałwanami o
brzeg. Musieliśmy mijać przechodniów, których liczba zwiększała się z każdym
metrem bliżej plaży.
- Uprasowałeś już
garnitur? – zagadnęłam go, znów nawiązując do zbliżającego się wieczoru.
- Niektórzy mają od
tego ludzi, Dem - przypomniał mi, wyprzedzając mnie trochę zaczepnie.
- Chyba mało kto
wybiera sport przed randką.
- Jestem Joe Jonas, a
nie byle kto - stwierdził pysznie, wypinając dumnie pierś.
- Wyjątkowy w każdym
calu - rzuciłam ironicznie.
- Jakieś wątpliwości?
- Zmuszasz mnie do
ciągłej ironii, zrobię się przez ciebie zgorzkniała - zarzuciłam mu głośno, bo
oddalał się coraz bardziej ode mnie.
- Ja ci do tego za
bardzo potrzebny nie jestem - krzyknął przez ramię, po czym odwrócił się i pokazał
mi język. Zmrużyłam oczy z zaciętością, rozpoczynając coraz mocniej pracować
nogami. Niedługo zajęło mi dogonienie go i szturchnięcie w ramię.
Widok na
piaszczyste wybrzeże urozmaicał naszą przejażdżkę, a Joseph zasugerował
dodatkowo wejście do jednej z plażowych knajpek na gorącą czekoladę, widząc
czerwone rumieńce oblewające moje policzki i zahaczające przy okazji o nos.
Wiatr smagał je niemiłosiernie, więc łatwo mogłam się wytłumaczyć. Grudniowe
wieczory nie należały do najcieplejszych, aczkolwiek orzeźwiające powietrze
miało w sobie coś przyjemnego.
- Gdyby każda pora roku miała swój symbol, zima
powinna zostać naznaczona tabliczką czekolady – stwierdziłam, obejmując
naciągniętymi na dłonie rękawami swetra gorący papierowy kubek. Z rozkoszą pociągnęłam
nosem woń napoju, a Joseph roześmiał się serdecznie, chowając do tylnej
kieszeni portfel.
- Masz coś do
spożywania czekolady latem?
- Latem bardziej sprawdzają się lodowate koktajle,
przynajmniej w LA.
- Lato latem, a święta
za pasem.
- Kiepski rym,
niedokładny.
Zaraz
wróciliśmy na zewnątrz, aby oprzeć się o nasze sprzęty i oddać się rozkoszy,
jaką było oblanie gardeł gorącymi napojami. Wokół nas kręciło się sporo osób,
którzy szybkim krokiem zmierzali do wnętrza przybrzeżnej knajpki, chowając
zmarznięte ręce głęboko w kieszeniach kurtek i bluz.
- To nie był zabieg
celowy – sprostował Joseph. – Chciałem tylko sprowadzić rozmowę na odpowiedni
tor.
- Chcesz wracać tramwajem?
- Przestań – skarcił
mnie, obdarzając mnie wymownym spojrzeniem. – Gdzie spędzasz święta?
Westchnęłam
głęboko, uciekając wzrokiem. Nadchodzące święta były nie lada wyzwaniem zarówno
dla mnie, jak i reszty rodziny. Najodpowiedniejszym i najmniej bolesnym
rozwiązaniem było mianowanie tego tematu czerwonym znaczkiem tabu, co zresztą
praktykowałam z powodzeniem. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać zajęcia miejsca
przy świątecznym stole, przy którym miało zabraknąć najważniejszej osoby.
- Jadę do Vellsdrag -
powiedziałam w końcu zrezygnowana, chowając pod czapkę trzepoczące wokół mojej
głowy włosy.
- Wiejskie klimaty?
- Tropikalne deszcze w
środku Ameryki - poprawiłam go zgodnie z prawdą. Vellsdrag szczyciło się równie
upalnym okresem letnim, co deszczowym okresem zimowym. Bez szczelnej kurtki na
ciepłym podszyciu oraz parasola na mocnym drążku człowiek nie miał szans na
wyjście z domu.
- Może ulepisz jakiegoś
bałwana?
- Obiecuję, że nazwę go
na twoją cześć. - Uśmiechnęłam się do niego, mrużąc oczy z przekąsem.
- Bo sobie język poparzysz
- ostrzegł mnie równie kąśliwie.
- Przynajmniej lodu nie
będzie trzeba szukać, bo moje ręce idealne spełnią funkcję okładu. - W istocie
ścisnęłam je mocniej na nadal ciepłym kubku. – Poza tym jest drobna różnica
między śniegiem a deszczem, mistrzu geografii.
- Wracajmy już w takim
razie – zdecydował Joe, wpierw zerknąwszy na opięty na jego nadgarstku srebrny
model Rolexa. – Gdyby tak Vellsdrag
oferowało zasoby śniegu, chętnie bym się wprosił na bożonarodzeniowy obiad do
pani Hart.
Przystałam
bez żadnych protestów, bo zamarzyła mi się gorąca kąpiel w wannie i oczami
wyobraźni zobaczyłam już unoszącą się wokół mnie parę, która miała osiąść się
bezczelnie na wykafelkowanych ścianach. Dlatego czym prędzej dopiłam resztkę
czekolady, po czym wyrzuciłam puste opakowanie do pobliskiego metalowego kosza.
Joseph opowiadał coś na temat jego mamy, od tygodnia znoszącej ze strychu świąteczne
ozdoby i przystrajającej ich rodzinny dom figurkami brodatych mikołajów.
Słuchałam go zaledwie jednym uchem, myślami będąc już w Vellsdrag. Widziałam
kolorowe lampki, które mama Joe rozwieszała nad kominkiem, tuż ponad daszkiem
przed wejściem do przestronnego ganku. Wiecznie spieszącą się Emily ze zwykłym
dla siebie wyrazem niezadowolenia na twarzy. Słyszałam rozgardiasz wydobywający
się zza kuchennego okna, śmiech Sharon, córki oraz pełnoetatowej pomocnicy
Emily. Wszystko wydawało się dokładnie takie samo jak rok wcześniej, lecz wcale
nie miało takie być. Miało być zupełnie pusto, smutno, strasznie. Miało
brakować kogoś, kto spędził w tamtym miejscu lata życia i wypełnił swą esencją
każdy kąt. A ja miałam przechadzać się wśród nich ze świadomością, że już nigdy
Jej tam nie zobaczę.
Otarłam
szybko wierzchem dłoni policzki, po których mimowolnie spłynęły strużki łez.
Furtka ustąpiła bez konieczności używania klucza, więc Joe mógł wjechać na moje
podwórko, nie odwracając się do mnie. Nie widział zatem ani tego gestu, ani
tego, że przystanęłam na chwilę, nabierając głęboko powietrza w płuca, aby się
uspokoić.
- Miło było –
powiedziałam, oparłszy rower o ścianę domu. Chłopak przyglądał mi się
wyczekująco.
- Owszem – przytaknął.
- Zatem życzę jeszcze
milszego wieczoru.
- Z pewnością taki
będzie.
Za
drzwiami czekała na mnie przytłaczająca cisza. Przekręciłam zamek, wsłuchując
się w brzęczący dźwięk uderzającego o klucz metalowego misia. Przytłaczał mnie
smutek unoszący się w powietrzu i pusty smutek, który ogarniał mnie za każdym
razem, gdy zostawałam sama. Oparłam czoło o chłodną fakturę drzwi. Tak bardzo
pragnęłam usłyszeć jeszcze raz jej głos, tak bardzo pragnęłam wtulić się w jej
ciało pachnące odurzająco perfumami Chanel. Tak bardzo pragnęłam, by wszystko
wróciło do normy. Chciałam budzić się z uśmiechem na ustach i świadomością, że
po zejściu na parter poczuję zapach świeżych grzanek smarowanych czekoladowym
kremem. Całować Ją w policzek na dzień dobry i wykrzykiwać na cały głos imię
Madison, aby przywołać ją na śniadanie. Bez cienia ekscytacji zdawać relację z
planu lekcji na aktualny dzień i patrzeć, jak przygotowuje kolejne porcje
jedzenia, jednocześnie przeglądając leżące na blacie obok drewnianej deski do
krojenia dokumenty. Słuchać cytowanych fragmentów reportaży o złamanych sercach
dojrzałych kobiet, porad kierowanych do początkujących pań domu i wyśmiewać
najnowsze trendy w modzie, mimo że nie dalej niż tydzień później lądowały w
naszych szafach.
Każdej
nocy marzyłam, by ta cała rzeczywistość, jakiej byłam uczestniczką od kilku
miesięcy, okazała się jedynie złym snem i że tym razem obudzę się właśnie
takiego poranka. Z promieniami słońca igrającymi na pościeli, odgłosem szpilek
uderzających o drewnianą podłogę w holu. Że rozpłaczę się na samo wspomnienie
minionego koszmaru, wyskoczę z łóżka i pobiegnę Ją przytulić z całych sił, nie
podając żadnego konkretnego powodu na taką wylewność uczuć.
Lecz nigdy się to nie stawało. Codziennie
gasiłam budzik za dziesięć siódma, po czym wsłuchiwałam się w domową głuszę,
której nie chciał przerwać nawet najmniejszy brzdęk. Opadałam więc z powrotem
na poduszki zrezygnowana, próbując odgonić to palące uczucie w klatce
piersiowej. Nie zmieniało to jednak faktu, że po kolejnym dniu znów zasypiałam
z tą samą nadzieją i prosiłam Boga, żeby ten jeden jedyny raz wcisnął guzik
resetu.
- Demi? – Jej głos był
tak wyraźny, że automatycznie wyprostowałam się jak struna. Sparaliżowana, nie
byłam w stanie się odwrócić aż do momentu, gdy znów wypowiedziała moje imię.
Skarciłam się w duchu za swój strach, a na widok stojącej za mną blondynki mimo
wszystko wkradł się na moje usta słaby uśmiech.
- Dallas – przywitałam ją podobnie, kiwając bezmyślnie głową. Jak mogłam być tak głupia, aby pomyśleć, że to Ona.
- Dallas – przywitałam ją podobnie, kiwając bezmyślnie głową. Jak mogłam być tak głupia, aby pomyśleć, że to Ona.
Lekki, przyjemny i nudny jak historie Robbie'ego Stewarta. Za to dwa następne nadrobią to wszystko z nawiązką, obiecuję! Matura za mną, cztery miesiące wakacji przede mną; weno, bądź łaskawa. Wam, drodzy Czytelnicy, dziękuję z całego serca za cierpliwość. Mam nadzieję, że nie pożałujecie.
Świetny rozdział ale jestem ciekawa jak długo im zejdzie zanim przejrzą na oczy...
OdpowiedzUsuńczekam na next!
Rozdział oczywiście świetny, ale tak jak piszesz trochę mało się dzieje. Czekam na następny - a skoro obiecujesz, że będzie się działo, to tym bardziej mój apetyt rośnie. Ciekawi mnie czy oni będą razem, czy nie. Demi poważnie nie jest w ogóle zazdrosna o Joesepha jak chodzi na randki? Gratuluję ukończenia matury - dzisiaj to niezły maraton do przejścia. Pozdrawiam i czekam na nn. M&M
OdpowiedzUsuńSwietny rozdział, szkoda mi Demi :( Tęskni. Czekam na nn :)
OdpowiedzUsuń