27.05.2015

R. 16 ` Tęsknota

Mam nadzieję, że twoja kondycja poprawiła się choć trochę od poprzedniego razu. - Joe czekał cierpliwie, siedząc na siodełku i opierając nogi o chodnik, aż wyprowadzę z garażu swój czerwony rower górski.
 - Nie bądź wredny, nie każdy ma za sobą serie treningów na siłowni - odparłam, poprawiając na głowie czapkę.
 - Bez obaw, przy mnie wyjdziesz na ludzi.
Mimowolnie uśmiechnęłam się na tę obietnicę. Oznaczała bowiem, że bynajmniej nie ma zamiaru kończyć naszej znajomości, a to mi w zupełności wystarczało. Byłam świadoma własnego uzależnienia od jego osoby i wcale mi to nie wadziło. Tak długo, jak tylko miał na to ochotę, pragnęłam spędzać czas u jego boku oraz zapominać o problemach, które zaprzątały mój umysł.
 - Trzymam cię za słowo. - Chwyciłam mocno kierownicę, stawiając stopy na pedałach. Ruszyłam przed siebie, a chłopak zaraz się ze mną zrównał, kierując się w dół górki, na której stał mój dom. - Pojedziemy wzdłuż plaży, prawda? - zapytałam, mrużąc oczy przez dący prosto w nas wiatr.
 - Jest fajna ścieżka rowerowa wzdłuż Zuma Beach. Co dziś robiłaś?
 - Spotkałam się z Sel w Coffee Cloud - odparłam. - A ty?
 - Ubierałem brata - powiedział ze śmiechem. Kątem oka spostrzegłam, że w parze z nim kręcił z niedowierzaniem głową.
 - Znów coś złamał? - spytałam, pamiętając doskonale, że jego starszy brat Kevin miał tendencję do kaleczenia kończyn.
 - Miałem na myśli Nicka. Nie, ale umówił nas dziś na podwójną randkę i chociaż idzie na nią z własną dziewczyną, przeżywa to bardziej niż koncert na Madison Square Garden.
 - Podwójną randkę? - powtórzyłam tępo, wbijając wzrok w drogę przed sobą. Mijaliśmy cichą dzielnicę na przedmieściach Los Angeles z pięknymi willami w stylu wiktoriańskim, których idealnie przystrzyżone przez ogrodników trawniki wręcz lśniły sztuczną zielenią dzięki włączanym trzy razy dziennie spryskiwaczom i nawozom podejrzanego pochodzenia. Unoszący się w powietrzu zapach pyłków łaskotał nozdrza, mimo że większość kwiatów zwinęła się już do snu bądź obumarła z powodu grudniowej temperatury. Niebo nabrało pomarańczowej poświaty tuż nad horyzontem, by przechodzić powoli w szarość. Wyglądało to zjawiskowo tuż przed naszymi oczami, bo słońce zachodziło na krańcu ulicy, którą podążaliśmy.
Joseph często umawiał się na niezobowiązujące randki z przypadkowymi dziewczętami. Podchodził do tego z wyjątkową lekkością, zazwyczaj praktykując eleganckie spóźnienia, które niemal zawsze były wynikiem jego zapominalskiej natury. Z rozbawieniem opowiadał mi o tych spotkaniach, które rzadko kończyły się sukcesem w postaci następnej randki. Często natomiast klapą, której przebieg uwielbiał relacjonować z drobnymi szczegółami na kanapie w moim salonie, wciskając do ust chipsy ziemniaczane. Nigdy wcześniej nie umawiał się jednak razem z bratem i jego wybranką Miley, którzy mieli już co najmniej kilkumiesięczny staż.
 - Tak, Miles chce mnie za wszelką cenę wyswatać ze swoją siostrą, Trish - rzekł ze znużeniem. - Co więcej, mamy się spotkać w Mercey.
Czterogwiazdkowa restauracja szczyciła się wysoką renomą, przyjmując gości na parterze wysokiego gmachu hotelu. Chadzała tam cała śmietanka towarzyska Miasta Aniołów, podlizując się właścicielom budynku - państwu Mercey. Bogaci do granic możliwości wielbili się w gustownych przyjęciach z byle powodu. Pani Mercey, wysoka kobieta o wyszukanym stylu, często zapraszała mamę oraz kilka innych wpływowych kobiet na popołudniową herbatę, pragnąc naśladować brytyjską królową. Sama również bywałam na salonach Mercey, choć średnio mnie to pociągało. Lecz czy mogłam odmówić ukochanej rodzicielce?
 - Ładna przynajmniej ta Trish? - zapytałam, wyczuwając w jego głosie nutkę niechęci.
Brunet spojrzał na mnie z kpiarską, acz nadzwyczaj wesołą miną.
 - A co, zazdrosna jesteś?
 - Umieram z zazdrości. - Wzniosłam wyniośle oczy do nieba, starając się, by to zauważył. - Ale jakoś nie tryskasz entuzjazmem, gdy o tym mówisz.
 - No cóż, nie będę ukrywał, że mój brat zarezerwował tę atrakcyjniejszą partię.
 - Jakiś ty delikatny!
Skręciliśmy w jedną z bocznych uliczek, skąd rozpościerał się widok na niespokojne morze obijające się wysokimi bałwanami o brzeg. Musieliśmy mijać przechodniów, których liczba zwiększała się z każdym metrem bliżej plaży.
 - Uprasowałeś już garnitur? – zagadnęłam go, znów nawiązując do zbliżającego się wieczoru.
 - Niektórzy mają od tego ludzi, Dem - przypomniał mi, wyprzedzając mnie trochę zaczepnie.
 - Chyba mało kto wybiera sport przed randką.
 - Jestem Joe Jonas, a nie byle kto - stwierdził pysznie, wypinając dumnie pierś.
 - Wyjątkowy w każdym calu - rzuciłam ironicznie.
 - Jakieś wątpliwości?
 - Zmuszasz mnie do ciągłej ironii, zrobię się przez ciebie zgorzkniała - zarzuciłam mu głośno, bo oddalał się coraz bardziej ode mnie.
 - Ja ci do tego za bardzo potrzebny nie jestem - krzyknął przez ramię, po czym odwrócił się i pokazał mi język. Zmrużyłam oczy z zaciętością, rozpoczynając coraz mocniej pracować nogami. Niedługo zajęło mi dogonienie go i szturchnięcie w ramię.
                Widok na piaszczyste wybrzeże urozmaicał naszą przejażdżkę, a Joseph zasugerował dodatkowo wejście do jednej z plażowych knajpek na gorącą czekoladę, widząc czerwone rumieńce oblewające moje policzki i zahaczające przy okazji o nos. Wiatr smagał je niemiłosiernie, więc łatwo mogłam się wytłumaczyć. Grudniowe wieczory nie należały do najcieplejszych, aczkolwiek orzeźwiające powietrze miało w sobie coś przyjemnego.
 -  Gdyby każda pora roku miała swój symbol, zima powinna zostać naznaczona tabliczką czekolady – stwierdziłam, obejmując naciągniętymi na dłonie rękawami swetra gorący papierowy kubek. Z rozkoszą pociągnęłam nosem woń napoju, a Joseph roześmiał się serdecznie, chowając do tylnej kieszeni portfel.
 - Masz coś do spożywania czekolady latem?
 - Latem  bardziej sprawdzają się lodowate koktajle, przynajmniej w LA.
 - Lato latem, a święta za pasem.
 - Kiepski rym, niedokładny.
                Zaraz wróciliśmy na zewnątrz, aby oprzeć się o nasze sprzęty i oddać się rozkoszy, jaką było oblanie gardeł gorącymi napojami. Wokół nas kręciło się sporo osób, którzy szybkim krokiem zmierzali do wnętrza przybrzeżnej knajpki, chowając zmarznięte ręce głęboko w kieszeniach kurtek i bluz.
 - To nie był zabieg celowy – sprostował Joseph. – Chciałem tylko sprowadzić rozmowę na odpowiedni tor.
 - Chcesz wracać tramwajem?
 - Przestań – skarcił mnie, obdarzając mnie wymownym spojrzeniem. – Gdzie spędzasz święta?
                Westchnęłam głęboko, uciekając wzrokiem. Nadchodzące święta były nie lada wyzwaniem zarówno dla mnie, jak i reszty rodziny. Najodpowiedniejszym i najmniej bolesnym rozwiązaniem było mianowanie tego tematu czerwonym znaczkiem tabu, co zresztą praktykowałam z powodzeniem. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać zajęcia miejsca przy świątecznym stole, przy którym miało zabraknąć najważniejszej osoby.
 - Jadę do Vellsdrag - powiedziałam w końcu zrezygnowana, chowając pod czapkę trzepoczące wokół mojej głowy włosy.
 - Wiejskie klimaty?
 - Tropikalne deszcze w środku Ameryki - poprawiłam go zgodnie z prawdą. Vellsdrag szczyciło się równie upalnym okresem letnim, co deszczowym okresem zimowym. Bez szczelnej kurtki na ciepłym podszyciu oraz parasola na mocnym drążku człowiek nie miał szans na wyjście z domu.
 - Może ulepisz jakiegoś bałwana?
 - Obiecuję, że nazwę go na twoją cześć. - Uśmiechnęłam się do niego, mrużąc oczy z przekąsem.
 - Bo sobie język poparzysz - ostrzegł mnie równie kąśliwie.
 - Przynajmniej lodu nie będzie trzeba szukać, bo moje ręce idealne spełnią funkcję okładu. - W istocie ścisnęłam je mocniej na nadal ciepłym kubku. – Poza tym jest drobna różnica między śniegiem a deszczem, mistrzu geografii.
 - Wracajmy już w takim razie – zdecydował Joe, wpierw zerknąwszy na opięty na jego nadgarstku srebrny model Rolexa.  – Gdyby tak Vellsdrag oferowało zasoby śniegu, chętnie bym się wprosił na bożonarodzeniowy obiad do pani Hart.
                Przystałam bez żadnych protestów, bo zamarzyła mi się gorąca kąpiel w wannie i oczami wyobraźni zobaczyłam już unoszącą się wokół mnie parę, która miała osiąść się bezczelnie na wykafelkowanych ścianach. Dlatego czym prędzej dopiłam resztkę czekolady, po czym wyrzuciłam puste opakowanie do pobliskiego metalowego kosza. Joseph opowiadał coś na temat jego mamy, od tygodnia znoszącej ze strychu świąteczne ozdoby i przystrajającej ich rodzinny dom figurkami brodatych mikołajów. Słuchałam go zaledwie jednym uchem, myślami będąc już w Vellsdrag. Widziałam kolorowe lampki, które mama Joe rozwieszała nad kominkiem, tuż ponad daszkiem przed wejściem do przestronnego ganku. Wiecznie spieszącą się Emily ze zwykłym dla siebie wyrazem niezadowolenia na twarzy. Słyszałam rozgardiasz wydobywający się zza kuchennego okna, śmiech Sharon, córki oraz pełnoetatowej pomocnicy Emily. Wszystko wydawało się dokładnie takie samo jak rok wcześniej, lecz wcale nie miało takie być. Miało być zupełnie pusto, smutno, strasznie. Miało brakować kogoś, kto spędził w tamtym miejscu lata życia i wypełnił swą esencją każdy kąt. A ja miałam przechadzać się wśród nich ze świadomością, że już nigdy Jej tam nie zobaczę.
                Otarłam szybko wierzchem dłoni policzki, po których mimowolnie spłynęły strużki łez. Furtka ustąpiła bez konieczności używania klucza, więc Joe mógł wjechać na moje podwórko, nie odwracając się do mnie. Nie widział zatem ani tego gestu, ani tego, że przystanęłam na chwilę, nabierając głęboko powietrza w płuca, aby się uspokoić.
 - Miło było – powiedziałam, oparłszy rower o ścianę domu. Chłopak przyglądał mi się wyczekująco.
 - Owszem – przytaknął.
 - Zatem życzę jeszcze milszego wieczoru.
 - Z pewnością taki będzie.
                Za drzwiami czekała na mnie przytłaczająca cisza. Przekręciłam zamek, wsłuchując się w brzęczący dźwięk uderzającego o klucz metalowego misia. Przytłaczał mnie smutek unoszący się w powietrzu i pusty smutek, który ogarniał mnie za każdym razem, gdy zostawałam sama. Oparłam czoło o chłodną fakturę drzwi. Tak bardzo pragnęłam usłyszeć jeszcze raz jej głos, tak bardzo pragnęłam wtulić się w jej ciało pachnące odurzająco perfumami Chanel. Tak bardzo pragnęłam, by wszystko wróciło do normy. Chciałam budzić się z uśmiechem na ustach i świadomością, że po zejściu na parter poczuję zapach świeżych grzanek smarowanych czekoladowym kremem. Całować Ją w policzek na dzień dobry i wykrzykiwać na cały głos imię Madison, aby przywołać ją na śniadanie. Bez cienia ekscytacji zdawać relację z planu lekcji na aktualny dzień i patrzeć, jak przygotowuje kolejne porcje jedzenia, jednocześnie przeglądając leżące na blacie obok drewnianej deski do krojenia dokumenty. Słuchać cytowanych fragmentów reportaży o złamanych sercach dojrzałych kobiet, porad kierowanych do początkujących pań domu i wyśmiewać najnowsze trendy w modzie, mimo że nie dalej niż tydzień później lądowały w naszych szafach.
                Każdej nocy marzyłam, by ta cała rzeczywistość, jakiej byłam uczestniczką od kilku miesięcy, okazała się jedynie złym snem i że tym razem obudzę się właśnie takiego poranka. Z promieniami słońca igrającymi na pościeli, odgłosem szpilek uderzających o drewnianą podłogę w holu. Że rozpłaczę się na samo wspomnienie minionego koszmaru, wyskoczę z łóżka i pobiegnę Ją przytulić z całych sił, nie podając żadnego konkretnego powodu na taką wylewność uczuć.
Lecz nigdy się to nie stawało. Codziennie gasiłam budzik za dziesięć siódma, po czym wsłuchiwałam się w domową głuszę, której nie chciał przerwać nawet najmniejszy brzdęk. Opadałam więc z powrotem na poduszki zrezygnowana, próbując odgonić to palące uczucie w klatce piersiowej. Nie zmieniało to jednak faktu, że po kolejnym dniu znów zasypiałam z tą samą nadzieją i prosiłam Boga, żeby ten jeden jedyny raz wcisnął guzik resetu.
 - Demi? – Jej głos był tak wyraźny, że automatycznie wyprostowałam się jak struna. Sparaliżowana, nie byłam w stanie się odwrócić aż do momentu, gdy znów wypowiedziała moje imię. Skarciłam się w duchu za swój strach, a na widok stojącej za mną blondynki mimo wszystko wkradł się na moje usta słaby uśmiech. 
 - Dallas – przywitałam ją podobnie, kiwając bezmyślnie głową. Jak mogłam być tak głupia, aby pomyśleć, że to Ona.
Lekki, przyjemny i nudny jak historie Robbie'ego Stewarta. Za to dwa następne nadrobią to wszystko z nawiązką, obiecuję! Matura za mną, cztery miesiące wakacji przede mną; weno, bądź łaskawa. Wam, drodzy Czytelnicy, dziękuję z całego serca za cierpliwość. Mam nadzieję, że nie pożałujecie.

3 komentarze:

  1. Świetny rozdział ale jestem ciekawa jak długo im zejdzie zanim przejrzą na oczy...
    czekam na next!

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział oczywiście świetny, ale tak jak piszesz trochę mało się dzieje. Czekam na następny - a skoro obiecujesz, że będzie się działo, to tym bardziej mój apetyt rośnie. Ciekawi mnie czy oni będą razem, czy nie. Demi poważnie nie jest w ogóle zazdrosna o Joesepha jak chodzi na randki? Gratuluję ukończenia matury - dzisiaj to niezły maraton do przejścia. Pozdrawiam i czekam na nn. M&M

    OdpowiedzUsuń
  3. Swietny rozdział, szkoda mi Demi :( Tęskni. Czekam na nn :)

    OdpowiedzUsuń

Szablon wykonany przez Yassmine.