GRUDZIEŃ,
2009
Demi,
pospiesz się - poganiał mnie stojący w progu Joe, przyglądając się, jak upinam
wysoko włosy, co tylko mnie niepotrzebnie dekoncentrowało. Po raz kolejny
opuściłam je na ramiona, po czym skupiłam swoją uwagę na nim.
- Byłoby szybciej, gdybyś się tak nie gapił.
- Lubię cię krępować - przyznał, wzruszając
ramionami.
- Dziś mógłbyś odpuścić - wypomniałam mu,
rezygnując z wytwornej fryzury i rozczesując dokładnie włosy.
- Ciesz się, że z tobą idę. Nie dość, że
kazałaś mi ubrać garnitur, to jeszcze idę do kościoła. Rodzice by mnie zabili,
gdyby się dowiedzieli.
- Nie zmuszałam cię do niczego - zauważyłam,
strzepując falbanki swojej czarnej sukienki i przeglądając się po raz ostatni w
lustrze. - Niemniej jednak jestem ci bardzo wdzięczna, że chcesz mi towarzyszyć
- dodałam, posyłając mu pełen wdzięczności uśmiech.
Minęło
dokładnie pół roku od śmierci mamy. Stało się to niespodziewanie, w końcu
jeszcze kilka dni wcześniej przeżyła ważną operację, która obyła się bez
żadnych komplikacji i była wielką nadzieją. Wszyscy zaczęliśmy wierzyć, że
pokona tego okropnego skorupiaka i stanie się jeszcze silniejsza niż przedtem.
Nigdy się nie poddawała. Tym razem jednak musiała odpuścić, musiała poddać się
woli Bożej i wcale nie miałam jej tego za złe. Wiedziałam, że znalazła się w o
wiele piękniejszym miejscu, wolnym od bólu i cierpienia. W miejscu, na które w
pełni zasłużyła. Tylko ta okropna pustka w naszym świecie, która pojawiła się
razem z jej odejściem, nijak nie pomagała się z nim pogodzić.
Joseph.
Ten sam Joseph, którego jeszcze sześć miesięcy wcześniej miałam ochotę udusić
za swe karygodne zachowanie. Tym razem wykazał się zadziwiającą empatią i
niemal wyczuł, że jego obecność oddziaływała na mnie kojąco. Zależność ta wcale
nie przestała działać nawet wtedy, gdy choroba pokonała mamę. Wystarczyło kilka
zdań z jego ust, a ból zdawał się słabnąć. Wystarczyło, że zatrzasnęły się za
nim drzwi mojego pokoju, a wracał niczym bumerang. W pewnym stopniu czułam się
od niego uzależniona, aczkolwiek bynajmniej mi to nie ciążyło. Dodatkowo
psychiatra, u którego wylądowałam jeszcze w czerwcu, sam zachęcał mnie do
przyjęcia dobrych chęci chłopaka i czerpania z tych spotkań jak największych
korzyści. Prawdopodobnie miały w tym swój udział odurzające leki, jakimi mnie faszerował,
jednak stałam się bardziej bezbronna niż kiedykolwiek. Zatraciłam własne
wartości i przekonania, żyjąc z dnia na dzień, jakby każdy z nich stracił sens.
Lgnęłam do Jonasa, bo odwracał moją uwagę od ponurych myśli i przywracał mój
umysł do życia. A on wcale nie protestował.
- Czasem myślę, że zrobiłem się zbyt dobry -
stwierdził, zaraz wzdychając.
- To nie tragizm, a szczęście - zauważyłam. -
Jesteś dobrym człowiekiem.
- Mam to odebrać jako komplement?
- Wolałbyś być gnojkiem?
- Nigdy nie narzekałem.
Przeszłam
obok niego bez słowa i skierowałam się do pokoju Maddie. Mała wyjątkowo ciężko
zniosła rozstanie z przybraną rodzicielką. Jakby w przeciwieństwie do mnie,
zamknęła się w sobie i trudnością stało się nawiązywanie kontaktu z nią.
- Maddie - szepnęłam, rozglądając się po
wnętrzu. Różowe ściany wydawały się nie na miejscu, patrząc na dziewczynkę
siedzącą na parapecie, którą codziennie zastawałam w tej samej pozie. - Chodź,
mama na nas czeka - powiedziałam, podchodząc do niej. - Chcesz dzisiaj ty
złożyć kwiaty? Babcia kupiła piękny bukiet róż herbacianych.
- Nie chcę jej niczego dawać - warknęła, nawet
nie obdarzając mnie krótkim spojrzeniem.
- Gdzie twoja sukienka?
- Nigdzie nie idę.
- Ale Madd..
- Daj mi spokój! - krzyknęła mi w twarz,
zerwała się z miejsca, ominęła mnie i wyszła z wściekłością.
Westchnęłam
przeciągle. Nie chciałam, by chowała żal do mamy, przecież to nie był jej
wybór. Bóg tego chciał i najwyraźniej miał w tym jakiś cel. W końcu nie
pozwoliłby zesłać na nas nic, czego nie bylibyśmy w stanie przejść. Lecz wiara
Maddie nie umocniła się razem z tym wydarzeniem, wręcz odwrotnie. Znów w
zupełnej różnicy ode mnie zaprzestała chodzić do kościoła, a i wieczorny
pacierz musiałam odmawiać samotnie. Robiłam to zawsze, bez wyjątku, odczuwając
w tym jakieś umocnienie. Tak, jakby rozmowa z Bogiem dodawała mi otuchy i siły.
Jedynym faktem, którego nie mogłam pojąć, było to, że dwie osoby mające na mnie
największy wpływ nie miały ze sobą nic wspólnego.
- Potrzebuje czasu. - Joe czekał na mnie w
holu na krześle ogrodowym.
- Aż stanie się satanistką?
- Wtedy naślesz na nią egzorcystę i po
sprawie.
Pokręciłam
głową z dezaprobatą, co tylko go rozśmieszyło. Joseph mógł sobie owego czasu
podać ręce z moją młodszą siostrą. Oficjalnie był luteraninem, jednak rzadko
uczestniczył w religijnych uroczystościach, co martwiło jego rodziców, jednak
po długim czasie prób zachęcania dali mu możliwość wyboru. Umysłowo
podejrzewałam go o zwykły ateizm, choć nigdy by się do tego nie przyznał.
Jednocześnie nie usłyszałam od niego nic, co mogłoby wyrazić jakiekolwiek
przywiązanie do Boga, który stał mi się tak bliski.
- Ten dom przewrócił się do góry nogami -
pożaliłam się, siadając na przeciwko niego i chowając twarz w dłoniach.
- Ale dzielna Dem go nadal podtrzymuje.
- Kiepski z ciebie pocieszyciel, Joe.
- Daj spokój, Dem, przecież to normalne, że
każdy przeżywa takie rzeczy inaczej. To ogromny cios, a już zwłaszcza dla
ośmiolatki.
- Nie mówię tylko o Maddie. - Opadłam
bezwładnie na oparcie w poddańczym geście. - Eddie znów wrócił nad ranem, a
teraz leczy kaca litrami mocnej kawy.
Przez
chwilę zamilkł, zastanawiając się nad odpowiedzią. Sytuacja ojczyma nie stała w
najlepszym świetle. Zaczął znikać wieczorami, a w jego oddechu coraz częściej
wyczuwało się nutkę alkoholu. Bałam się o niego, bo zapijanie problemów nawet w
filmach nie kończyło się dobrze. Z drugiej strony to była jego odskocznia i
potrzebował jej niczym tlenu. Tak jak ja Josepha.
- Powinnaś z nim porozmawiać.
Zerknęłam
na niego z kpiną. Rozwiązanie godne mistrza.
- Chyba żartujesz. Skoro myślisz, że to
przyniesie jakiś skutek, to jesteś idiotą.
- Po pierwsze nie życzę sobie, byś mnie
obrażała, a po drugie nie pozwoliłaś mi dokończyć. Namów go na psychologa,
przecież ty i Maddie chodzicie na terapię. Dlaczego on ma radzić sobie sam?
- To nie jest głupi pomysł, ale śmiem wątpić w
moje zdolności przekonywania.
- Przekonałaś mnie, bym ci towarzyszył na
mszy, to już o czymś świadczy.
- Sam mi to zaproponowałeś! - zaoponowałam,
wskazując na niego palcem.
- Ale najpierw twoje oczka powiedziały mi tak
cichutko, że beze mnie nie przeżyjesz - bronił się, używając do tego
dziecinnego głosu.
- Wcale nie! Równie dobrze mogłabym iść tam
sama - stwierdziłam hardo, zakładając ręce na piersi.
- Okay, to do zobaczenia jutro. - Już wstał z
przebiegłym uśmieszkiem, po czym skierował się do schodów. Przyglądałam się
jego plecom z niemałą irytacją, aczkolwiek zaraz uległam.
- Nie no, czekaj. - Przystanął i spojrzał na
mnie przez ramię. - Chodź tam ze mną. - Uniósł brwi do góry, oczekując jeszcze
czegoś. - Proszę - dodałam niepewnie.
- Swoją drogą, egzorcystę w przypadku Maddie
mogłaby zastąpić Selena. Ona ma chyba jeszcze większą siłę rażenia.
Na
parterze czekała już na nas wystrojona w klasyczny kostium babcia Pearl. Z
bukietem kwiatów w ręce przyglądała się poczynaniom Eddie’ego, który z miną
cierpiętnika wiązał krawat przed lustrem w holu. Pod jego oczami dostrzegłam
sine obwódki, pamiątkę po nieprzespanej nocy.
- Ładny dziś dzień – zagadnął Joe.
- Diana uwielbiała słońce – odparła babcia z
dobrodusznym uśmiechem.
Lubiła
go, czasem wydawało mi się, że aż za bardzo. Podczas każdych odwiedzin
proponowała mu najróżniejsze dania i desery, bo ona z kolei swe cierpienie
topiła w łyżkach, brytfankach i garnkach. Uwidaczniało się to również w jej
sylwetce, jednak nie odważyłabym się powiedzieć, że przytyła, bo pierwszy raz w
życiu wyglądała zdrowo, a zaokrąglone policzki zdecydowanie do niej pasowały.
Babcia wcale z nami nie
zamieszkała. Krótko po pogrzebie mamy wróciła do Vellsdrag i słuch o niej
zaginął. Potrzebowała chwili wytchnienia, odpoczynku, ciszy, a to było idealne
miejsce, by te czynniki odnaleźć. Po miesiącu zaczęła regularnie wpadać do Los
Angeles, zazwyczaj na tydzień. Po smutku w jej oczach nie zostało już nawet
śladu, znów była dawną sobą i z pewnością najlepiej poradziła sobie z odejściem
córki. Mówiła o niej bez oporu, wspominała ze smutnym, acz wesołym uśmiechem.
Przyjęła do wiadomości aspekt przemijania, czego żadne z nas nie potrafiło.
- Maddie nie idzie – poinformowałam ich,
uciekając wzrokiem.
- Jak to nie idzie? – Eddie był szczerze
zdziwiony.
- Źle się czuje, lepiej niech zostanie w domu
– odparł Joe. Kłamanie wychodziło mu o wiele lepiej niżeli mnie. Dlatego byłam
mu wdzięczna za wyręczenie mnie w odpowiedzi, bo prawda zapewne przyniosłaby
krzyk i kłótnię.
- Sama? – spytała babcia z zaniepokojeniem. –
Może się czymś zatruła? To niebezpiecznie zostawiać ją tutaj samiuteńką.
- Chyba mam dla niej idealną opiekunkę.
Mama uwielbiała nasz niewielki
kościółek parafialny, zbudowany na wzór romańskich. W małych okienkach
uśmiechały się do nas przedstawieni na witrażach święci, a słońce przebijające
się przez szkło rzucało kolorowe snopy światła na kamienną posadzkę. Podłużne
ławki nigdy nie były wypełnione po brzegi, choć było ich względnie mało. Za
dziecięcych czasów byłam wdzięczna za ten fakt, bo nie znosiłam stać wzdłuż
głównej nawy. Z czasem jednak zaczęłam rozumieć, że na brak zainteresowania
liturgiami przekładał się brak wiary wśród otaczających mnie ludzi. Ten z kolei
fakt jeszcze bardziej mnie od nich oddalił, bo uważałam, że osoby pozbawione
przyjaźni z Bogiem nie mogły być dobre.
- Moi rodzice dostaną zawału, jeśli ktoś im o
tym doniesie – szepnął mi do ucha Joe, poprawiając swoją marynarkę tuż po tym,
jak zajęliśmy miejsca w którymś z środkowych rzędów.
- W drodze do domu wstąp do apteki i kup
jakieś leki na uspokojenie, bo daję głowę, że będziesz jutro na okładce
niejednej gazety – wymamrotałam, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu.
- W Hope też?
Podpisany kontrakt z Williamem
był najlepszym, co mogłam zrobić z firmą. Co prawda mój wspólnik powoli
przekształcał magazyn, ale jego wykształcenie pozwalało mu na podejmowanie
trafnych decyzji. Co prawda nie podobał mi się pomysł pozostawienia całego
dobytku rodziny na głowie nieznajomego mężczyzny, jednak decyzja ta zapadła
samoistnie, gdy nie byłam zdolna myśleć o interesach. Mój warunek został
spełniony, choć razem z tą informacją wściekłość pomieszała się z ulgą. Nevárez
objął stanowisko prezesa, a ja z jednej strony czułam się wybawiona, a z
drugiej wszystko we mnie aż pulsowało, bo nie chciałam widzieć na tym fotelu
nikogo poza mamą. Lecz jej już nie było.
- Chłodno tu trochę – poskarżył się chłopak
cicho.
- Mówiłam, żebyś założył kurtkę – wypomniałam
mu, na co z pewnością by odpyskował, jednak po pomieszczeniu rozbrzmiał dźwięk
organów, a obecni podnieśli się do pionu, oczekując wejścia księdza.
Zgodnie z obietnicą mszę
poprowadził ksiądz Thony. Pięknie mówił. Swoim kazaniem przypomniał mi nieco
przemowę z pogrzebu, ale do tego za nic w świecie wracać nie chciałam. Mimo
wszystko pojedyncza łza spłynęła po moim policzku, gdy opisywał rolę matki w
życiu dziecka, aby następnie wyidealizować moją w jak najwyższym stopniu. Bez
protestów przyjęłam obejmujące mnie ramię Josepha. Przywracał mnie w ten sposób
do porządku, bezgłośnie mówiąc ,,ona nie chce, byś płakała’’, jak to miał w
zwyczaju powtarzać. Podczas niemal każdego załamania uświadamiał mi, jak silna
muszę być dla niej. Nie chciałam, by myślała, że zniszczyła nam życie. To takie
bezduszne, kiedy człowiek zapamiętuje jedynie to, co bliźni okazał na samym
końcu. Tak, jakby wszystkie jego wcześniejsze uczynki wyparowywały z pamięci, a
wspomnienia ograniczały się do ostatniej rozmowy, ostatniego spojrzenia,
ostatniego uśmiechu lub grymasu. Wiele razy poruszałam ten temat na spotkaniach
z księdzem Thonym, a Joseph swoim stanowiskiem przypominał mi je wszystkie i
karcił me mazgajstwo, choć chyba sam o tym nie wiedział. Powinnam była pokazać,
jak bardzo się cieszę z jej szczęścia, jak strasznie jestem wdzięczna za te
wszystkie lata u jej boku. I starałam się to zrobić. Tylko nie zawsze z
powodzeniem.
- Powinnam zadzwonić do Gregga – stwierdziłam
po wyjściu z kościoła, już szperając na ślepo w niewielkiej torebce na
łańcuszku w poszukiwaniu swej komórki.
- Martwisz się o Maddie czy fundamenty domu?
- Demi, kochanie, zaczekaj. – Głos babci
zatrzymał nas oboje. – Chyba powinnaś zadzwonić do tego kolegi, jakoś mu nie
ufam.
- A to dopiero – mruknął Joe, a kąciki jego
ust podniosły się, choć próbował to zwalczyć.
- Tak, chyba to zrobię – odparłam, ignorując
zachowanie chłopaka.
Do naszego grona podszedł ks.
Thony, obejmując mnie i babcię za jednym zamachem. Patrzył na nas z łagodnym
wyrazem twarzy, lecz to na Josephie zawiesił oko na dłużej, co chyba mu się nie
spodobało, bo odchrząknął z zakłopotaniem.
- Wspaniałe kazanie, Thony – odezwała się
babcia, odwracając się do niego.
- Jednak lepiej mówi się o ludziach, których
się nie znało – przyznał.
Joe wyszarpnął mi z dłoni
kopertówkę, spokojnie otwierając szeroko jej wieko i zaglądając do środka ze
skupieniem. Po chwili zanurzył w środku swą rękę, a następnie wyciągnął mój
telefon bez żadnego problemu. Podał mi go, unosząc znacząco brwi, na co
przewróciłam oczami.
- Nie sprawdzaj mnie, Demi, jest dobrze –
rzekł na wstępie leniwie Sulkin, nie dopuszczając mnie nawet do słowa. – Trochę
nawiedzona dziś ta twoja siostra, ale przynajmniej macie kablówkę.
- Oglądasz telewizję na dole, podczas gdy ona
siedzi po cichutku na górze?
- Nie? – zapytał z pełną buzią.
- Zabiję cię kiedyś, Sulkin.
Chcąc nie chcąc, babcia
usłyszała te słowa i obdarzyła mnie karcącym wzrokiem. Odpuściła mi jednak
pouczający monolog, pytając o stan swej przybranej wnuczki. Próbowałam ją
zapewnić, że ma się dobrze, lecz – jak to miała w zwyczaju – uparła się, by jak
najprędzej wracać do domu. Poparł ją również Eddie, który znikąd pojawił się w
naszym gronie. Powiedział to nieobecnym głosem, który idealnie pasował do jego
zmierzwionych włosów i dwudniowego zarostu.
Jego
widok za każdym razem wywoływał u mnie smutek. Był idealnym przykładem żywej
tęsknoty. Jako jedyny nawet nie starał się utrzymywać pozorów silnego.
Egzystował, bo inaczej nie można tego nazwać, z dnia na dzień, z godziny na
godzinę, z minuty na minutę, jakby żadna z nich nie miała już najmniejszego
sensu.
- Idźcie sami – zdecydowała babcia, biorąc
swego zięcia pod łokieć. Eddie nie protestował, co wcale mnie nie zdziwiło.
Nigdy nie kwapił się do rodzinnego odwiedzania grobu, wolał tam chodzić
samotnie.
- Dobrze – zgodziłam się, przejmując od niej
bukiet kwiatów.
- No proszę, nawet William się zjawił! –
zawołała, minąwszy nas. Odwróciłam się poruszona jej donośnym głosem, a moim
oczom ukazał się przystojny mężczyzna ubrany w szary garnitur. Przez moment
nasze spojrzenia się spotkały, na co uśmiechnął się, unosząc zaledwie jeden
kącik ust. Krótkie blond włosy jak zwykle sterczały w dokładnie uporządkowanym
nieładzie, a oczy zdawały się błyszczeć z daleka. Nie mogłam oderwać wzroku od
tych tańczących iskierek, podczas gdy moje ciało oblał jakiś ciepły prąd.
- Chodźmy – ponaglił mnie Joe, co wyrwało mnie
z osłupienia. Potrząsnęłam energicznie głową, próbując wyrzucić z niej obraz
Neváreza.
- Chodźmy.
Cisza panująca na cmentarzu
każdej wizycie nadawała podniosłości. Pozwalała oddać się swym rozmyślaniom, które
dziwnym trafem stawały się spokojne i ciche w otoczeniu spoglądających na gości
nagrobków. Delikatny odór wosku z wypalających się zniczów maskował przyjemną
woń kwiatów, które pozostawiono dla swych bliskich z nadzieją, że odczytany
zostanie ten gest jako zwykłe przywitanie, rozmowę jedną spośród wielu. To
właśnie pozostawało ludziom, kiedy ciało i dusza kogoś ważnego odchodziła na
wsze czasy. Każde spotkanie z wyrytym w kamieniu nazwiskiem było chwilą wartą
prezentu, na których darowanie żywym nikt nie miał czasu ani pieniędzy. Czasem
był to wyraz odkupienia win, w innym wypadku skutek tęsknoty. U mnie wiązało
się to ze sprawianiem przyjemności. Z nadzieją, że będzie jej lepiej, jeśli jej
część zostanie otoczona tym, co uwielbiała.
- Są piękne – powiedział Joe szeptem, kiedy
ułożyłam bukiet na ziemi. Trzęsącymi się kolanami podniosłam się w mgnieniu
oka, pozwalając mu się objąć w talii.
- Maddie ma do niej żal – rzekłam z
przykrością, wpatrując się w maleńkie zdjęcie przymocowane do płyty. Idealnie przedstawiało
mamę. Uśmiechnięta, acz z wyrazem dumy igrającym w jej ciemnych oczach. To nimi
patrzyła na mnie z odbiciem siły i młodości, jakby cały świat stał u jej stóp.
- Maddie jest za mała, by wszystko rozumieć –
odparł bezzwłocznie Joseph. Jego poważny ton głosu wyrażał tylko to, jak bardzo
starał się dostosować do sytuacji, choć przecież nie był bogaty w empatię.
Często nie rozumiał innych, co udało mi się po pewnym czasie odkryć. Dlatego
właśnie zazwyczaj porzucał ideę zrozumienia, ignorując tych, którzy wprawiali
go w zakłopotanie.
Nie odezwałam się, bo
wiedziałam, że ma rację. Nie umniejszało to jednak bólu, który towarzyszył tej
wiedzy. Powinnam była wytłumaczyć młodszej siostrze, o co w tym wszystkim
chodzi. Powinnam była wyjaśnić jej, że życie to jedno wielkie przemijanie.
Wszystko, z czym miała się spotkać w przyszłości miało mieć swój koniec. Życie
to pędzący pociąg, do którego na każdej stacji wsiadają ludzie, aby na którejś
z następnych zwyczajnie wysiąść. I mama odnalazła już swój przystanek, ten
ostatni i najlepszy.
- Chodźmy już – wyszeptałam, bojąc się, że mój
głos się załamie.
- Dobrze. – Odwrócił się, nie puszczając mnie,
za co byłam mu wdzięczna.
Uśmiechnęłam się ledwo widocznie
do Jej podobizny, powstrzymując łzy. Była tam z nami, zawsze czuwała tuż przy
moim boku. A kiedy jasny promień słońca uderzył w moje oczy, byłam tego tak
pewna, jak jeszcze nigdy wcześniej.
Dobry wieczór! :) Nie planowałam tego, jednak wydaje mi się, że rozdział jest tak troszkę ''na czasie''. Chciałam go dodać jeszcze w październiku, by trzymać się zasady ''raz w miesiącu'', której postaram się przestrzegać. Proszę Was o sporą dawkę opinii, bo jest co komentować. #jemijemijemi Okay, to nie jest dokładnie Jemi, ale czy nie jesteście zakochani w ich znajomości równie mocno jak ja? Poproszę o subiektywne oceny! Tak, subiektywne.
Chyba dziś się nie nadaję na komentowanie, ale spróbuję.
OdpowiedzUsuńZaskoczyłaś mnie takim przeskokiem w czasie. Dziwiłam się, że Demi ma taki dobry nastrój, jak na kogoś, komu dopiero co zmarła mama, a tu bach, sześć miesięcy minęło. Świetnie się trzyma, ma wiele zmartwień na głowie, ale przy jej boku jest Joseph. Zawsze wszystko znosi się lepiej, kiedy ma się przy sobie osobę, która Cię wspiera, jak to ostatnio słusznie zauważyła moja wychowawczyni. Strasznie mi szkoda Maddie i nie wiem, jak to jest między nimi, bo jest tu opisanych tak naprawdę zaledwie parę godzin, ale nie wygląda na to, żeby Demi ją zbytnio wspierała. Powinna z nią porozmawiać czy coś, w końcu to jeszcze dziecko. Tak strasznie mi jej szkoda. Zastanawiam się co z Dallas, już całkiem została zapomniana? Nie przypominam sobie, żeby dała jakikolwiek znak życia przez cały ten okres, pomijając te gigantyczne rachunki, o ile dobrze pamiętam. Brakuje mi Seleny, ale w tym rozdziale, chyba popsułaby tylko ten dobijający nastrój rozdziału (a może to tylko mój, hehe) + odnalazłam tu tytuł szóstego rozdziału WLIL, niezręcznie. Joe wydaje się dojrzalszy i mam nadzieję, że nie zawiedzie Demi, naprawdę jego postawa jest godna podziwu. Ktoś powinien ogarnąć Eddiego, na razie jest Demi i dba o Maddie, ale jeżeli pewnego dnia opuści rodzinny dom i jej młodsza siostrzyczka zostanie sama, to ojciec zniszczy jej życie.
Podoba mi się tu wiara Demi. Twierdzi, że przybliżyła się do Boga, a jej tok myślenia udowadnia, że nie jest to tylko puste gadanie. Świetnie to przedstawiłaś.
Mam nadzieję, że będziesz trzymała się zasady " przynajmniej raz w miesiącu" (wiem, że sobie dopisałam, ale tak powinno być).
Pozdrawiam i czekam na piętnastkę :) x
Ejeje nie rozumiem w koncu relacji joe i demi. Oni sie pogodzili? Czy nie? Przeciez sie poklocili. Mam nadzieje ze Madii przestanie byc szybko zla, a demi mniej smutna. Oczywiscie ze takze rozjasni sie sytuacja jemi. Medicatus_hope
OdpowiedzUsuńRelacje Demi-Joe obecnie mnie zastanawiają, kim oni obecnie są dla siebie? Przecież byli pokłóceni....
OdpowiedzUsuńCzekam na next!
Ja także nie ogarniam obecnych stosunków Demi i Joe. W poprzednim rozdziale pokłócili się (właściwie to Joseph bardzo zwiódł Demi i nie był dla niej miły), na koniec w chwili złych wieści pocieszył ją, ale to mógł być taki odruch, którego ona także wtedy potrzebowała. A tutaj są razem - ale czy razem jako para, czy jako przyjaciele, koledzy - on ją wspiera po śmierci matki. Bardzo zaskoczył mnie przeskok w czasie, ale może to dobrze. Myślę, że ta rodzina potrzebuje porządnego "kopniaka" - Eddie, Maddie i Dallas, która pojawiła się we wcześniejszych opisach i nadal nie ma nic o niej. Czekam na nn. Rozjaśnij nam troszkę relacje Jemi. Co do prawdziwego życia to jaram się ich wspólnymi występami i chociaż wiem, że raczej parą nie będą (nigdy nie mów nigdy), to chciałabym aby wrócili do przyjaźni - razem mogli się spotkać np. na kawie, powygłupiać, czy coś jeszcze nagrać. Pozdrawiam M&M
OdpowiedzUsuń